Friday 3 August 2012

morski lunch

miałem ostatnio taką ochotę na ostrygi, że aż wybraliśmy się w któryś poniedziałek z mikołajem do brighton, gdzie rok temu podawali je w uroczej restauracji na szczycie klifu. jednak tego lata nie ma ich w karcie, co stwierdziliśmy mocno się zmachawszy miłym, choć przydługim spacerem z miasta na szczyt rzeczonego klifu. hmmm/grrrr... chyba rozczarowanie wyraźnie wypisało się nam na twarzach, bo młodziutki kelner, chcąc ratować sytuację podsunął byśmy zamiast ostryg zjedli małże, które zakład serwuje à la marinière. 'w zasadzie nie ma między nimi różnicy' oświadczył pewnie, rozczulając nas tym do tego stopnia, że mimo braku ostryg postanowiliśmy jednak zostać. zjedliśmy, smaczną newet, kolację na tarasie, z którego roztaczał się romantyczny widok na kanał la manche, przez anglików zwany  angielskim. w połowie drugiej butelki Pinot Grigio humory mieliśmy już przednie, różnica między małżami a ostrygami straciła na znaczeniu a my nabraliśmy pewności, że to co widzimy na horyzoncie to niechybnie jest wybrzeże francji (nie widać go z brighton przy najlepszej nawet pogodzie). bawiliśmy się przednio, wszystkie wrażenia zawdzięczając czarującej nieudolności przedorodnego daniela (naszego kelnera), która skłoniła nas była do pozostania...

następnego dnia zjechaliśmy z kursu powrotnego na londyn by zjeść lunch w doskonałym i uroczym hotelu o nazwie Gravetye Manor (stuknij aby kliknąć); spodziewaliśmy się, że jak przystało na przybytek najwyższej klasy - ostrygi będą mieli świeże. nadaremnie-śmy się spodziewali  - nie mieli nawet nieświeżych. 


letni splendor Gravetye Manor


hotel, należący do super-ekskluzywnego klubu Relais & Chateaux (czy ktoś może wie czemu nie jest w nim już Hotel Stary w Krakowie?), zajmuje wieloakrową wiejską posiadłość z bajecznymi wręcz ogrodami, ciszą, leśną i polną zwierzyną oraz pięknymi widokami. obsługa jest doskonała, a całkiem porządne, choć mało inspirujące menu zaprojektował były sous chef niejakiego Marka Raffina, który przez lata utrzymywał w Gravetye Manor gwiazdkę Michelina. po czym odszedł by otworzyć póltorej mili dalej konkurencyjną restaurację, haha! menu było więc tylko poprawne, rzadko się zresztą zdarza, aby sous chef przejął z sukcesem restaurację po swoim szefie kuchni, utrzymując poziom jakości i prezentacji potraw. trzeba jednak przyznać, że head chef Rupert Gleadow się stara - wobec braku ostryg, przyrządził  spoza karty sałątkę z homara i trufli, nawet całkiem niezłą. niestety nie można tego powiedzieć o risotto z fasolkami, które jadł mikołaj - było mdłe i bez wyrazu, choć ugotowane poprawnie.
nasza wizyta w Gravetye Manor okazała się warta zboczenia z kursu - spędziliśmy większą część popołudnia obijając się po ogrodach jak bąki, jedząc, pijąc herbatę i ciesząć się ciszą i spokojem, którą ogarnięty jest hotel. cena, choć nie niska, odpowiadała wartości naszego tam pobytu.
wracając do ostryg - po nieudanych poszukiwaniach na angielskim południu, w końcu znaleźliśmy je (o ironio!) w sklepie tuż za rogiem, który odkryliśmy następnego dnia z dziecięcą radością. 'the fish paddler', prowadzony przez dżentelmena imieniem Roger, ma w asortymencie wszystko o czym można zamarzyć - od atlantyckich okoni i dorszy, szkockich homarów, dobrych (i relatywnie niedrogich!) ryb hodowlanych - po, często gigantyczne, przegrzebki królewskie, świeże ostrygi i marsh samphire (czy kto wie może jak by to było po polsku? bo raczej nie szafir bagienny, jak podpowiada mi google translate...). chętnie też przyjmują zamówienia - w poniedziałek odbiorę od nich na przykład świeżutką solę dover!  (tu można sobie zaglądnąć)

'the fish peddlar' koło Wimbledon Village

dzisiejszym wczesnym popołudniem, po siódmych potach na spóźnionym porannym joggingu, zawitaliśmy do Rogera by nabyć co następuje: przegrzebki, samphire i tuzin ostryg dover portland (są bliskie absolutu - hodowane w ujściach rzek, przewożone są potem na otwarte wody by nabrały swej cudownie morskiej specyfiki).  sądząc po tym jak mocno opierały się moim próbom otwarcia, ostrygi musiały być złowione jeszcze dziś rano, po czym (prędziutko) dostarczone na stragan pod naszym domem (rzadko mówi się o zaletach nowoczesnych systemów transportu drogowego - sam jestem jego przeciwnikiem, w tym przypadku jednak chylę czoła). nasze zakupy w sam raz nadały się na niewielki lunch, którym delektowaliśmy się słuchając Saint-Saënsa. dobór wina sprawił mi trochę kłopotu (gdybyśmy słuchali, dajmy na to, Wagnera, sprawa byłaby prostsza - podałbym zimną wódkę), jako że pod nieobecność przyzwoitego muscadeta, trudno jest dobrać coś co skomponuje się jednocześnie ze słoną świeżością ostryg i aksamitną słodyczą przegrzebek. udało nam się jednak wybrnąć z sytuacji przy pomocy dobrze schłodzonego rieslienga auslese znad mozeli, który - choć zdecydowanie półwytrawny - nie pogryzł się z ostrygami i świetnie porozumiał z przegrzebkami i prażonym orzeszkami piniowymi w sałatce. 
tak więc, panie panowie, ludzie mamuniu (marcinie),  nasz dzisiejszy lunch:


morskie rozkosze dzisiejszego popołudnia

na (zmrożonym) talerzu:

- zimne carpaccio z przegrzebek z marmoladą z czarnych trufli i śliwek, truflową oliwą i płatkami soli morskiej;
- letnia (nie zimna) sałatka z samphire i orzechów piniowych prażonych z ikrą przegrzebek i chilli;
- świeże ostrygi portlandzkie. zimniutkie.

Bon appetit!


3 comments:

  1. Aż mnie w żołądku ścisnęło na widok tych wspaniałości z morza :)

    ReplyDelete
  2. marsh samphire to przecież nic innego niż soliród zielony :)
    http://pl.wikipedia.org/wiki/Solir%C3%B3d_zielny

    ReplyDelete
  3. @merrycherry no oczywiscie przeciez !!!

    ReplyDelete